Info
Ten blog rowerowy prowadzi storm z miasteczka Ożarów Mazowiecki. Mam przejechane 57655.94 kilometrów w tym 214.70 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 21.31 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.
Moje rowery
Nie mam rowerów...Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2017, Wrzesień2 - 0
- 2017, Sierpień2 - 0
- 2017, Lipiec9 - 0
- 2017, Czerwiec18 - 0
- 2017, Maj12 - 0
- 2017, Kwiecień1 - 0
- 2017, Marzec3 - 3
- 2016, Grudzień3 - 0
- 2016, Listopad2 - 0
- 2016, Październik6 - 1
- 2016, Wrzesień14 - 0
- 2016, Sierpień22 - 3
- 2016, Lipiec18 - 0
- 2016, Czerwiec21 - 0
- 2016, Maj23 - 2
- 2016, Kwiecień13 - 0
- 2016, Marzec12 - 0
- 2016, Luty6 - 0
- 2015, Grudzień3 - 0
- 2015, Listopad5 - 0
- 2015, Październik25 - 0
- 2015, Wrzesień26 - 0
- 2015, Sierpień20 - 0
- 2015, Lipiec22 - 0
- 2015, Czerwiec30 - 0
- 2015, Maj30 - 0
- 2015, Kwiecień25 - 0
- 2015, Marzec24 - 0
- 2015, Luty24 - 0
- 2015, Styczeń17 - 0
- 2014, Grudzień17 - 0
- 2014, Listopad22 - 0
- 2014, Październik24 - 0
- 2014, Wrzesień26 - 0
- 2014, Sierpień25 - 0
- 2014, Lipiec30 - 0
- 2014, Czerwiec29 - 0
- 2014, Maj29 - 0
- 2014, Kwiecień24 - 0
- 2014, Marzec25 - 0
- 2014, Luty16 - 0
- 2014, Styczeń10 - 0
- 2013, Grudzień22 - 0
- 2013, Listopad24 - 0
- 2013, Październik20 - 0
- 2013, Wrzesień15 - 0
- 2013, Sierpień20 - 1
- 2013, Lipiec19 - 0
- 2013, Czerwiec27 - 0
- 2013, Maj15 - 0
- 2013, Kwiecień6 - 1
- 2013, Marzec1 - 0
- 2012, Grudzień3 - 0
- 2012, Listopad20 - 0
- 2012, Październik25 - 4
- 2012, Wrzesień21 - 1
- 2012, Sierpień22 - 0
- 2012, Lipiec19 - 0
- 2012, Czerwiec23 - 0
- 2012, Maj22 - 0
- 2012, Kwiecień10 - 0
- 2012, Marzec1 - 1
- 2011, Październik7 - 0
- 2011, Wrzesień14 - 6
- 2011, Sierpień14 - 1
- 2011, Lipiec15 - 5
- 2011, Czerwiec27 - 2
- 2011, Maj14 - 0
- 2011, Kwiecień14 - 0
- 2011, Marzec1 - 0
- 2011, Styczeń2 - 0
- 2010, Listopad6 - 0
- 2010, Październik16 - 0
- 2010, Wrzesień16 - 1
- 2010, Sierpień27 - 0
- 2010, Lipiec18 - 0
- 2010, Czerwiec19 - 0
- 2010, Maj6 - 0
- 2010, Kwiecień15 - 0
- 2010, Marzec11 - 0
- 2009, Grudzień1 - 0
- 2009, Październik12 - 1
- 2009, Wrzesień27 - 0
- 2009, Sierpień18 - 0
- 2009, Lipiec22 - 0
- 2009, Czerwiec22 - 0
- 2009, Maj20 - 0
- 2009, Kwiecień18 - 0
- 2009, Marzec7 - 0
- 2009, Luty3 - 0
- 2009, Styczeń8 - 0
- 2008, Grudzień4 - 0
- 2008, Listopad1 - 0
- 2008, Październik9 - 1
- 2008, Wrzesień15 - 1
- 2008, Sierpień15 - 0
- 2008, Lipiec23 - 0
- 2008, Czerwiec19 - 0
- 2008, Maj26 - 0
- 2008, Kwiecień26 - 4
- 2008, Marzec17 - 0
- 2008, Luty10 - 0
- 2008, Styczeń6 - 0
- 2007, Grudzień1 - 0
- 2007, Maj3 - 0
- 2007, Kwiecień2 - 0
- 2007, Marzec4 - 0
- 2007, Luty1 - 0
- 2007, Styczeń5 - 0
- DST 300.76km
- Czas 14:06
- VAVG 21.33km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Maraton Podróżnika
Niedziela, 5 czerwca 2016 · dodano: 05.06.2016 | Komentarze 0
Mąchocice Kapitulne - Mąchocice Kapitulne
AVG: 21:31 km/h
MAX: 69.50 km/h :)
Do Bazy Maratonu dojechaliśmy wieczorkiem, po rozładowaniu roweru zostawiłem go prawie gotowego do drogi. Wypakowałem wszystkoc o tylko się dało, co na pewno nie miało być mi potrzebne następnego dnia i poszedłem spać pamiętając by rano jeszcze dopompować na świeżo oba kółka.
Ranek: około godziny 7 się zacząłem podnosić, jakieś małe śniadanko. I od sąsiada pozyczyłem pompeczkę, dopompowałem się do tych 6-7 atm. Wreszcie pakowanie tego co potrzebne na drogę i to co może się przydać (ale oby nie musiało). W końcu obładowany z obydwiema sakwami wyruszam pod górkę do bramy wyjazdowej, gdzie już się zebrał tłum Napitalaczy i innych Podróżników gotowych do startu w maratonie. Odstawiłem rower pod drzewko opierając o sakwę i poszedłem porobić nieco fotek. Podczas ich robienia zagadałem się z kolegą z pionowca, który chciał się przesadzić na poziomkę i tak jakoś jeszcze przez moment gadaliśmy prawie aż do chwili startu. Na kilka chwil przed startem, stanąłem nad fotelikiem nie widząc bagażnika i wyprowadziłem swą poziomkę spomiędzy samochodów na beton. Dosłownie chwilkę po tym jak usiadłem - nastąpił start. Ruszyłem. Oczywiście za pionowcami jadącymi na wielkich kołach po wyrwach w asfalcie nie miałem wielkich szans, ale doleciałem w jako takiej grupce na sam dół, gdzie w ciągu kilkudziesięciu sekund włączyliśmy się do ruchu. Szło nieźle - całkiem szybko się rozgrzałem, nogi zaczęły napędzać dość dobrze rower, a ja goniłem chłopaków jadących gdzieś tam przede mną. Wkrótce po kilku kilometrach dogoniłem nawet jednego z nich, ale... uciekł mi po kilku chwilach przy kolejnej górce. Inna kondycja, inne możliwości roweru i niestety - zostałem nieco w tyle. Przy Świętej Katarzynie skręciliśmy w prawo i wtedy zostałem ostatecznie wyprzedzony przez trójkę kolarzy. Ale wiedziałem też, że to ciągle są osoby z mojej grupy startującej o 8:25 więc nie było się czym martwić. Dalej gnałem przed siebie aż do wzniesienia w Zagórzu Drugim, którego pokonanie zajęło mi dłuższą chwilę. I wtedy właśnie zobaczyłem piękny krajobraz po prawej stronie. I nie mogłem sobie podarować - zatrzymałem się, aby zrobić kilka zdjęć co zajęło mi kilka chwil. Po ich zrobieniu odwróciłem się do roweru aby wyjąć pepsi i ją dopić i...... O_o? Nie ma prawej sakwy?! (a w niej nie tylko pepsi, ale narzędzia rowerowe, 4 dętki, oponka zwijana, polar i dres). Szit! Ale gdzie, jak... Nieważne! Odwróciłem rower o 180^ i dawaj w dół z powrotem w kierunku Bazy patrząc co i rusz na lewą stronę drogi, czy gdzieś tam nie lęzy coś czarno-żółtego, bo a nuż spadła na jakimś wertepie. W ten sposób po półgodzinie jazdy, niczego po drodze nie znajdując, dojechałem do Bazy Maratonu. I ledwo zdążyłęm spytać Ochroniarza - okazało się na miejscu że sakwa jest na stołówce i czeka na mnie. O_o? Jak to się stało? Normalnie. W momencie kiedy rower położył się na prawym boku, zjechał kilkadziesiąt centymetrów w dół na prawym boku - właśnie na tej sakwie, której zaczepy się były wyślizgnęły z górnych chwytów bagażnika. A w chwili kiedy rower podnosiłem do pionu - sakwa po prostu została na ziemi. Ponieważ byłem odwrócony tyłem - nie zobaczyłem tego, nie sprawdziłem i wyjechałem z BM bez niej nieświadomy niczego. Zrobiłem 24 kilometry. na próżno.
Tak więc z Bazy w "swój" maraton wyjechałem po godzinie 10. Ale wiedziałem, że mam jeszcze 22 godziny jazdy i te 300 kilometrów powinno udać mi się zrobić. Powinno.
Pół godziny później byłem ponownie w Świętej Katarzynie i tym razem ze względu na tworzący się upał i brak nawodnienia zatrzymałem się w ABC aby zjeść loda i zrobić małe zakupy: Oshee, pepsi, banany x2. Po ich zrobieniu ruszyłem dalej. W sumie to nie spieszyło mi się - miałęm jeszcze aż 22 godziny! Jakiś czas potem ponownie minąłem Zagórze Drugie a kilka kilometrów dalej zaczął się wspaniały, długi i rozpędzający zjazd ze Starej Wsi prosto do Górno-Parcele. Nie ukrywam, że jak zobaczyłem to z góry to wiedziałem, że będzie szybko. Bardzo szybko. A ja w poziomce nie mam tarczówek, tylko 1 hamulec szczękowy-szosowy i 1 mini-vbrake. Czyli de facto - spowalniacze. Kiepsko. Więc - obie dłonie na klamki i gotowe do reagowania. Na szczęście hamować w ogóle nie musiałem, za to na liczniku po raz pierwszy w jego długim już życiu pojawiło się ~70km/h. Nie ukrywam - to jest bardzo szybko. Jeden mały kamyczek nie tam gdzie trzeba i... zostaję w kawałkach na asfalcie.
Daleszyce - drogę na Locus Map Free i Google Maps widziałem już wcześniej, więć wiedziałem, że skręcam w prawo a potem od razu w lewo. Doświadczenie z miasta, z krajówki zrobiło swoje - wepchnąłem się przed samosmrody i bez żadnych opóźnień ani stania znalazłem się na drodze do Rakowa.
*
Tu na moment się zatrzymam. Otóż do Locusa MAP Free załadowałem plik GPX pobrany ze strony www ridewithgps.com, nie patrząc ile ma on punktów. Dopiero na trasie okazało się, że ta ilość punktów jaką dostał programi wystarcza do tego aby wyrysować kilkanaście prostych linii między kolejnymi punktami na trasie jakie należało minąć, natomiast tak jakby nie było w ogóle wyznaczonej drogi miedzy tymi punktami.
Przynajmniej wtedy tej drogi nie widziałem na domyślnie ustawionej mapie. Obecnie po sprawdzeniud okładniejszym i ustawieniu tej mapy jaką wybrałem potem - ją widzę. I dziwię się, czemu wcześniej nie widziałem tej czerwonej linii ciągnącej się drogami :]
*
Za Daleszycami wyszło na jaw, co jest warty Locus Free i wsadzony do niego plik GPX pobrany z Forum. Ze 20 punktów połączonych ze sobą prostymi liniami nie przechodzącymi przez żądne drogi. I weź zgaduj, którędy jechać. Na szczęście dzięki Google Maps udąło mi się wybrać drogę, którą przewidzieli twórcy trasy i szczęśliwie dotarłem do Staszowa. A jechało się zupełnie dobrze, prędkość przelotowa między 28-33. Momentami jazdę utrudniał wmordewind z którym przychodziło powalczyć, a raz właśnie w Staszowie udało mi się pomylić drogę i tam też nadrobiłem kilka kilometrów. W Staszowie zrobiłem dłuższy popas na stacji Orlenu, czyli 2x hot dogi mi weszły, trochę za dużo Oshee i po jakichś 40 minutach mogłem jechać dalej, ale jakoś mi sie nie ciągnęło za dobrze. Chyba za dużo się obżarłem. W każdym bądź razie do Iranisk dojechało jako tako i wspominam ten kawałek drogi za jakiś taki gorszy. Chyba za duzo wmordewindu tam było a i dopiero pozbycie się jakiegoś chłamu z żołądka pomogło mi sprawniej jechać dalej. (problemy astmatyczno-gastrologiczne)
W Iwaniskach przez chwilę szukałem drogi do zamku w Ujeździe, ale w końcu ktoś mi podpowiedział, że to półtora kilometra tam dalej. Jasssne, te 1.5km to było de facto ze 4km. W końcu jednak znalazłem się pod zamkiem, gdzie porobiłem zdjęcia, porozmawiałem z dwoma napotkanymi sakwiarzami i kiedy w końcu wziąłem się za pisanie PK1 dostałem SMSa od Daniela, żeby wysyłać te SMSy z Punktów ;) Nie ma to jak spora obsuwa w czasie.
Kiedy ruszyłem z Ujazdu po nowo zbudowanej DDRce okaząło się, że idzie mi zupełnie dobrze, że taki odpoczynek pomaga. Aż do chwili kiedy DDRka się nagle skończyła, musiałem dość gwałtownie hamować... A mówią, że rowery tylko po śmieszkach mają jeździć... jasne. Zwłaszcza takich co kończą się w polu.
Klimontów. Tuż przed nim wyprzedziłem samochód jadący za jakimś traktorkiem i jednocześnie traktorek. Musiało to wyglądać dość dziwnie, a jeszcze dziwniejsze dla mnie samego było to, że po zrobionej setce mam parę w nogach aby ostro przyspieszyć i jeszcze w trakcie wyprzedzania zmieniać bieg na wyższy. Czyli - jest para. Tylko kiedyś się skończy... Radość nie trwała długo - w Klimontowie traktorek wyprzedził mnie, bo pod górkę ciągnął niewiele słabiej niż na płaskim, a ja się mocno redukowałem. W miasteczku nie robiłem żadnej przerwy - miałem zapasy i mogłem ciągnąć przed siebie, dlatego od razu przeskoczyłem przez DK9 i parłem w kierunku na Węgrce Szlacheckie. I właśnie w tej wsi zobaczyłem ściankę, którą pokonałem... pieszo. Szkoda czasu i siły w nogach aby tarmosić się ze wzniesieniem, skoro na podjeździe miałbym z dość dużym trudem 8 km/h a piechtą idąc z rowerem - 5. Niby kilka minut szybciej, ale ze zbyt dużymi stratami energii. Szkoda nóg - które musiałem oszczędzać "na potem". O kolanach nie wspominając.
W Dębianach przy stacji zrobiłem kolejny mały popas. Niestety na stacji nie mieli ziemnego picia z lodówki ani lodów, więc musiałem skorzystać z ciepłego. Za to przez moment zastanawiałem się, czy aby nie skorzystać z myjni samochodowej i się nie spłukać, ale jednak nie ciągnęło mnie pod wodę aż tak.
DK77. Achhh! Jak ja lubię szeroką drogę z poboczem! Od razu jedzie się lepiej. Gdyby jeszcze te samozłomy nie hałasowały obok i nie przelatywały tak szybko. Ale na takiej drodze - to ja mogę pędzić przed siebie ile fabryka dała - zwłaszcza póki jest płasko i nie ma wyrw na poboczu, a te się niestety zdarzały i wymagały ode mnie wyskoczenia na pas ruchu - oczywiście o ile była taka możliwość (wowat lusterko).
Wreszcie - Sandomierz. I kolejne pytanie: którędy do centrum? Locus pokazywał dalej proste linie, google maps wszelkie możliwe trasy i... Co wybrać? Wybrałem to co najprostsze i po kilkunastu minutach wyjeżdżałem z Sandomierza na północ. Niestety po wyjechaniu na DK77/DK99 okazao się, że jest takie "malusie" wzniesienie na które znów przybyłem ciągnąc rower z boku. I wreszcie przy Lubelskiej na fotelik wsiadłem i ruszyłem do Zawichostu. Po drodze zatrzymałem się tylko raz przy jednej ze stacji benzynowych (Dwikozy?) aby obmyć polane wcześniej colą lusterko. Próba czyszczenia colą lusterka to był wielki błąd. I po tym obmyciu, z racji tego że zaczynało mi się spieszyć, a na stacji nie mieli nic zimnego, ani lodów - poleciałem dalej.
Zawichost. Muszę przyznać, że do tego miasteczka ciągnęło się świetnie i aż żal było stawać i robić przerwę na zakupy. Ale musiałem - bo zbliżała się noc i nie chciałem pozostać bez niczego do picia i jedzenia gdzieś w środku pola o północy. W małym sklepiku zaopatrzyłem się w loda, kolejną pepsi, wysłuchałem kilku mieszkańców, którzy tłumaczyli jak dojechać dalej do Maruszowa i wreszcie ruszyłem, z nadzieją, że jeszcze zatrzymam się na Orlenie i tam coś przekąszę przed nocą. I tak jak planowałem - tak zrobiłem, aczkolwiek na stacji byłem dłuższą chwilę, ponieważ robiło się już zimno - musiałem się przebrać, przepakować na noc i kiedy już już zamierzałem ruszyć obok pojawiła się Pani z obsługi stacji i czy chciałem czy nie - rozmowa o maratonie, rowerach i pracy zajęła nam jeszcze dłuższą chwilę ;) W końcu o 21:55 ruszyłem dalej prosto na Maruszów. Wyjeżdżając ze stacji odpaliłem Cree na czołówce, ustawiłem w tryb eko aby coś widzieć, ale i trochę oszczędzać bakterie. Kilka kilometrów okazało się to być błędem, bo minąłem zjazd na Linowo i musiałem zawrócić do Maruszowa po dojechaniu do DK74. (ach te DK74...)
Drogę na Dębno odnalazłem bezproblemowo i... zaczęła się jazda po wsiach w kompletnej ciemnicy - gdzie tylko od czasu do czasu świeciły się pojedyńcze latarnie i oczywiście szczekały psy. To było naprawdę dziwne uczucie, jechać kompletnie po ciemku, z dwoma lampkami. Dobrze, że mam przednia taką, która nawet w trybie eko na dwóch bocznych diodach robi "dzień" więc widziałem mniej więcej całą drogę przed sobą i dawało się pędzić ile się dało - o ile było równo. W pewnej chwili jednak po prawej stronie zrobiło się na tyle płasko, że zaczęło mi się wydawać, że... tam kilka metrów dalej obok może być rzeka. Wisła. Według mapy w jakiejś wsi coś takiego było. Czy to aby nie tu obok? Czy aby jeden błąd w sterowaniu nie spowoduje, że zrobię "plum"? Oczywiście tak być nie mogło - Wisła była o dobry kilometr czy dwa dalej, a to z boku to było pole, gdzie dalej za nim były drzewa. Ale wrażenie po ciemku było naprawdę mocne. We wsi Nowe zatrzymałem się na minutę, aby sprawdzić czy na pewno dobrze jadę i gdzie jest ta Słupia Nadbrzeżna. Dobrze zrobiłem, bo dorga główna prowadziła w lewo, a moja właściwa trasa leciała prosta. Stąd kilka łyków pepsi i dalej prosto. I kilkanaście minut potem, po kolejnym wzniesieniu (tak tak, rower prowadziłem już kilka rayz na tych wsiach) stanąłem przed tabliczką z napisem "Słupia Nadb.". Ufff... Super. Tylko którędy teraz dalej? Znowu patrzę na Locus Map Free i ciągnę dalej, aby od północy dojechać do Cegielni. Kolejne minuty lecą, znowu jadę w ciemności nie widząc nic co by świeciło poza światłem ze swojej czołówki. I w pewnej chwili przy drodze widzę.. dwa zielonkawe punkty odbijające.jej światło. Gdzieś coś takiego widziałem... Zatrybiła macierz w głowie i stwierdziła, że to chyba kot. Kot spróbował wejść na drogę, ale obtrąbiony i okrzyczany wycofał się i wrócił w krzaki - ja poleciałem dalej, zastanawiając się jeszcze - czy to na pewno kot? Zając? Nieważne - już tu obok jest DK79 i pytanie: jak jechać dalej, skoro Locus pokazuje prostą linię do Ćmielowa. Pchać się dalej po wsiach, gdzie jest ciemno? Czy może bezpośrednio DK79 i potem do Ćmielowa boczną? Nie byłem przekonany do żadnej z tych opcji - jednak wiedziałem, że w każdej większej mieścinie musi być jakaś czynna 24h stacja benzynowa. Orlen? Hotdog? W Ożarowie na pewno mają! I dlatego DK79 wygrała. Znów szeroka piękna droga krajowa, chociaż bez pobocza - ale o tej porze całkowicie opustoszała. Raz na kilka minut wyprzedzał mnie jakiś autokar albo samochód osobowy czy tirolot i znowu się robiło ciemno. Ale to było lepsze niż pędzenie samemu po wsiach, gdzie minąłem przez godzinę czasu ze dwa samochody.
W Ożarowie zaraz po wjeździe do miasta zatrzymałem się sprawdzić gdzie mają stację benzynową, zrobiłem przepak, pozbyłem się pustej buteki, napełniłem kolejne pozbywając się gazu i po kilku minutach stanąłem wygodnie pod małym Orlenem. Hot dog, pepsi... I tak siedziałem przez kilkadziesiąt minut obserwując nocne życie miasta i odpoczywając przed kolejnym etapem podróży - a miałem przeczucie, że dalej będzie trudniej. Pod stacją czekałem dobre kilkadziesiąt minut, ale tak było w planie, gdyż w jednej z sakw ładowała się z powerbanku tylna lampka - nie chciałem aby zgasła mi tak po prostu gdzieś na trasie, zostawiając mnie bez tylnego światła.
Dalsza droga wydawała się być prosta - najpierw na Ćmielów, a potem przed tym miasteczkiem na Jastków. Ale potem jazda stała się gorsza - liczne małe wzniesienia i wyrwy, na które najeżdżałem nie widząc ich za dobrze w trybie świecenia latarki. W dodatku tak jak pod Słupią - kompletne ciemności. Tylko pola dookoła i ja ciągnący między nimi. Brrr. Ale co to dla mnie - dam radę, byleby nie trzęsło tak na kolejnych dziurwach i wyrwach i nie było takich górek... Niestety i górki i wyrwy robiły swoje, aż w końcu przekroczyły pewien limit wytrzymałości w Buszkowicach i stwierdziłem, że muszę coś zrobić. Albo odpalam latarę na maksa i baterie starczą mi na jeszcze maksymalnie 1-2h świecenia ale da się jechać i trzeba będzie potem przeczekać do świtu gdzieś - albo będę jechał wolniej i dłużej. Oczywiście wariant pierwszy wydawał się lepszy - bo miałem nadzieję, na przekimanie godziny na jakieś stacji benzynowej w Opatowie. Tak też zrobiłem, przede mną zrobił się dzień (bez "") i mogłem jechać nieco szybciej lepiej wybierając drogę. Szczęście w Adamowie droga stała się jakby lepsza i po kilku kolejnych minutach wyleciałem na DK74 (znowu). I wreszcie - stacja benzynowa po lewej. Uffff... Podjechałem - a to kompletnie zamknięte. Chyba tyko dyżur nocny, ale nikogo na stacji tak jakby nie było. Zaprowadziłem rowerek na tyły, napiłem się czegoś, założyłem polar. Jedna z sakw na podest nad schodami, na nią krótkie spodenki i walnąłem się na tym, traktując sakwę jak poduszkę.
Obudziłem się z półtorej godziny potem. ZIMNO. Drgawki. Dreszcze z zimna. Trzęsące się ciało. Wstałem w końcu czując, że dłużej nie poleżę już. Zacząłem chodzić z boku stacji, próbowałem się rozgrzewać różnymi ćwiczeniami. Zjadłem trochę słodyczy i banana, popiłem pepsi próbując zdobyć energię na rozbudzenie organizmu, rozgrzanie się - i oczywiście dalszą jazdę. Ale byłem kompletnie odrętwiały, a organizm buntował sie przeciwko każdej próbie dalszej jazdy. Wreszcie wsiadłem na rower, zjechałem ze stacji i ruszyłem dalej. Próbowałem coś ujechać, ale po kilku kilometrach pokonanych z prędkością 15 km/h nadeszła pora zacząć zastanawiać się co dalej. Zatrzymałem się przy przystanku i... poddałem. Zrozumiałem, że nie wiem co się dzieje z moim organizmem. Zimno? Drgawki? Brak siły na pokonywanie kolejnych kilometrów? To ostatnie mogłem jeszcze zrozumieć, ale ciało dostało węglowodany i powinno zacząć działać. A nie działało. Wpływ nocy, trybu dzienno-nocnego? G...o prawda. W nocy jechałem, więc teraz o świecie po drzemce powinienem być zregenerowany. "Rezygnacja" - napisałem w smsie i napisałem SMSa do Średniego, a wreszcie opisałem problem w relacji online. (to świetny pomysł te relacje!). Ale odpowiedzi żadnej nie było. Więc poddając się zupełnie padłem na przystanku i tak leżałem, czekając na coś. Na co? I się doczekałem - telefonu od Tomka, Zwycięzcy Maratonu, który zapowiedział, że przyjedzie po mnie i jeszcze kogoś kto również zrezygnował. Ufff... Tymczasem świat dookoła zaczynał się budzić, obok przelatywały kolejne samochody i tiroloty. Słychaćje było z daleka i słychać było jeszcze kilka chwil kiedy znikały za horyzontem. Nie dawało się usnąć, więc w końcu podniosłem się. A nuż... pojadę dalej? Ruszyłem. Pierwsze kilka minut były takie rozpędzające. jechałem tyle ile mogłem, rozbudzałem się, ale wkrótce na liczniku zobaczyłem 2x km/h. W międzyczasie znowu dzwonił Tomek - i tu pojawiło się takie moje małe przeczucie, że może..... dojadę? Tylko gdzie, hahaha... Ale jednak umówiłem się z Tomkiem, że pojedzie po DK74 najpierw po tą drugą osobe i potem jak będzie wracał - zabierze mnie z krajówki. I jechałem dalej. A na liczniku zaczęło się pojawiać 30 km/h. Hmmm, czyli jednak daje radę! Nie jest źle. Może niepotrzebnie rezygnowałem? Może - ale i tak zjechałem z trasy, nie planowałem już PK3 w ogóle, chciałem tyko wrócić do Bazy Maratonu. Najlepiej sam o własnych siłach. To by było około 300 kilometrów i... to nawet bez ukończenia Maratonu Podróżnika - byłoby coś. Druga trzysetka :D
Tymczasem leciałem coraz dalej i dalej. Za mną na wschodzie wstawało słoneczko i doświetlało coraz bardziej świat dookoła, robiło się coraz cieplej. Prędkość przelotowa - już ponad 30 km/h, zupełnie jakbym w ogóle nie czuł zmęczenia! Dystans na liczniku coraz bardziej zbliżał się do tych 300 kilometrów, a ja ciągnąłem jak lokomotywka coraz dalej i dalej, jednak obawiając się, że w końcu podjedzie po mnie autko i zmnie zabierze do bazy.
I podjechało. Na 21 kilometrze przed Bazą pojawił się Tomek, i chociaż w zasadzie wiedziałem już, że dojadę - rozebraem rowerek z sakw i spróbowaliśmy wstawić go na bagażnik na haku. Niestety - poziomki mają to do siebie, że pakuje się je czy to do pociągu/samochodu/bagażnik - kompletnie inaczej niż zwyczajne pionowce. I mojego bajka się zaczepić nie dało. Mimo iż próbowaliśmy na kilka sposobów przestawiając rower Hipka - poziomka upierała się jak tylko mogła przy pozostaniu. I zostałem z rowerkiem, zaczepiłem sakwy i pojechałem dalej na niej. I jakoś - nie zmartwiłem się :D Po prostu ciągnąłem dalej, wiedząc, że dojadę. Pojawił się tylko pewien mały problemik - wyzywienie w Bazie. Którego nie mam, a po drodze może być jakiś sklep albo stacja i warto by było wstąpić i coś przekąsić, aby po dojechaniu do Bazy wziąć tylko prysznic i położyć się do łóżka. I w końcu tuż przed Górne (wyczekiwane miasteczko ze zjazdem z DK74 na Mąchocice Kapitulne) dojrzałem stację BP z barem obok. Achhh, jaka to była przyjemność wszamać kiełbaskę z grilla z frytkami i popić pepsi. Mniam. Przynajmniej wtedy. Siedziałem przy stoliku jadłem i... jakoś w ogóle nie czułem zmęczenia. Czułem lekką senność - ale zmęczenia prawie wcale. Mógłbym jeszcze jechać i jechać. I wreszcie ruszyłem na te ostatnie kilometry i jechało mi się zupełnie dobrze. Może to kwestia motywacji - ale raczej tego, że gdyby nie te częste postoje, to pewnie już dawno byłbym w Bazie z kompletnie ukończonym Maratonem.
Wreszcie ostatnia prosta, na której wsiadłem na rower i podjechałem pod Bazę,w jechałem - prawie triumfalnie na koniu i byłem na miejscu. Prawie równe 300 kilometrów, z niewielkim hakiem ponad. Przywitaiśmy się z innymi, pogadałem chwilę o tym co udało mi się zrobić i wreszcie odprowadziłem ZOX FWD do stajni w domku. Małe rozpakowanie, rzeczy pod prysznic z ręćznikiem i powędrowałem obmyć się. Prysznic pomógł i rozbudził trochę, ale kiedy tylko walnąłem się na łóżko - prawie od razu zasnąłem.
Czy Maraton ukończyłem? Oczywiście, że nie. Przejechałem zakładaną ilość kilometrów - ale NIE po trasie maratonu. Medal za to mi się na pewno nie należy. Ale mogę powiedzieć, że 300 przejechałem. Po raz II w życiu ;)
Przy okazji chciałbym podziękować ludziom z Maratonu a zwłaszcza Tomkowi - za to że był i chciał. Darkowi - że chciał pomóc, ale wiele zrobić bez samochodu nie mógł. Laurze i Marcelowi za miłe towarzystwo przed i po ;) I wszystkim, których spotkałem. Doborowe Towarzystwo Kolarzy :D
Podziękowania również dla Organizatora Maratonu, który to wszystko przygotował. Brawo. To jest wspaniała inicjatywa i dobrze, że z roku na rok ma ona coraz większą ilość uczestników :)
A za rok... Może 500? Na pewno nie odpuszczę i ukończę, na pewno będę przygotowany lepiej - a sakwy doczepię trytytkami :)