Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi storm z miasteczka Ożarów Mazowiecki. Mam przejechane 57655.94 kilometrów w tym 214.70 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 21.31 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl

Moje rowery

Nie mam rowerów...

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy storm.bikestats.pl

Archiwum bloga

  • DST 196.80km
  • Czas 08:04
  • VAVG 24.40km/h
  • Aktywność Jazda na rowerze

Brevet 300 km Miechów

Niedziela, 23 lipca 2017 · dodano: 23.07.2017 | Komentarze 0

Miechów i trasa brevetu
AVG: 24.37 km/h
MAX: 60.48 km/h
CAD: 67

Czego się boję na poziomce najbardziej? Złapania przedniego kapcia w tempie ekspresowym jadąc z dużą prędkością. Czyli właśnie tego co mnie spotkało na 4 kilometrze na brevecie. Ale po kolei.
W bazie maratonu pojawiłem się o 23:05. Szybkie rozpakowanie tego co potrzebne na już i w nocy. Kolacja "pudełkowa". Gadka z Organizatorem (Pozdro Wojtku!) i w końcu na twardej podłodze, karimaty, materacyk samodmuchający się i spać. Tzn łatwo powiedzieć. Ale zasnąć łatwo nie było, a jak już zasnąłem to się budziłem bo niewygodnie. Jednak do tej 6 z minutami dospałem, wstałem o 7 rano. Szybkie śniadanie "pudełkowe", picie i wreszcie wyciąganie roweru z autka. Przepakowanie - niestety bez patrzenia na listę rzeczy do zabrania, co poskutkowało niezabraniem jednej z ważniejszych rzeczy - krówek. Bywa. Jeszcze tylko założenie nowiutkich butów SPD SIDI i byłem gotowy.
Wreszcie - start. Ruszyłem, wyjechałem na ulicę i dawaj się piąć pod górę i na Rynek, z którego wyskoczyliśmy na trasę. Zjazd w dół, >50 km/h na "dzieńdobry" - obudziło. Gobiłem ile mogłem, nie zostałem jakoś w tyle, dogoniłem peleton i ciągnąłem opodal za nim mając na liczniku cały czas > 30km/h w czym bardzo mi pomagała niezła kondycja i niewielki spadek z góry. ;) Na liczniku rosły cyferki dystansu i tak byłoby fajnie i przyjemnie, gdyby nie jakaś gorsza nawierzchnia. I to taka, że ja osobiście bym jej nie zaliczył do takich mogących coś uszkodzić. Ale jednak. Wleciałem w coś, kompletnie dla mnie niegroźnego. Kolejne metry - korekta kursu. Ominięcie czegoś czy coś w tym stylu i nagle poczułem, że nie mogę zrobić korekty! Ona nie wychodziła! Dodałem jeszcze więcej siły na kierownicę w lewą stronę - uff, wróciłem na trasę, ale rower przechyla się na lewą stronę i jadę przechylony przez sekundę czy dwie o jakieś 10^! W głowie pojawia się myśl: "będzie szlif!!!". Z ust wydarł się krzyk: "aaaa!" - żeby ci co jechali za mną dali mi więcej miejsca na manewy. W tym czasie rower poszedł już na prawo, Znowu chwila walki! I to była ta chwila w której już słyszałem telepanie się czegoś pode mną, ale jeszcze nie wiedziałem co to jest. Dłonie już zacisnęły się na hamulcach, zacząłem hamować jednocześnie czując to co kiedyś w podobnych przypadkach - utrata stabilności w jeździe na wprost. Głowa podpowiedziała co to jest: dętka. Ale jednocześnie nie widząc koła, "zdrowy rozsądek" podpowiadał: "z tyłu" ;) co oczywiście było bzdurą. A tymczasem - zwalniając musiałem dopilnować, aby jechać cały czas prosto, nie dopuścić do przewrócenia się roweru. A to przy początkowej prędkości rzędu 34-35 km/h proste nie było. Ale się udało.
Stanąłem - patrzę. Z przodu flak. Totalny.
Co zrobiłem w tej sytuacji? To co zwykle. Podniosłem się, poinformowałem miających mnie rowerzystów, że to tylko dętka i dociągnąłem rower w cień kilkadziesiąt metrów dalej. W tym czasie minęły mnie jeszcze kolejne osoby i peleton grupy Omega. A ja oparłem rower o trawę, podniosłem się, rozejrzałem... No co? Nic. Nic mi nie jest. Udało się!!! NIc mi się nie stało! Dałem radę! Naprawa trochę potrwała, starannie obejrzałem dętkę i... nic nie znalazłem. Dopiero próby napompowania jej uświadomiły mi, że to nie jest dziurka, ale typowy snake. Dwa charakterystyczne "ukąszenia". Tylko jak i kiedy i gdzie??? Obejrzałem oponę - była czysta w środku. Oczyściłem obręcz, założyłem kolejną warstwę taśmy izolacyjnej (warto mieć) i założyłem nową dętkę. I tu pojawił się dylemat: pompka taka sobie, do więcej jak 4 atm nie dobije, a ja standardowo na trasie mam 6. A na maratonach dobijam do 7. I gdzie ja teraz na takim za(_|_)u znajdę stację z porządnym TIRolotowym kompresorem? A baza maratonu - 3.5km z tyłu,gdzie na parkingu stało moje autko z moją pompką w środku. Zatem - szybki (pod górę? wolny raczej) powrót pod Dom Kultury. I tu mam szczęście - Wojtek jeszcze jest, więc mogę się obmyć i ze swojej wielkiej torby - jamnika - wyciągnąć jeszcze jedną zapasową dętkę. Lepiej mieć 3 niż 2 zapasowe, nie? Notabene - dobrze, że mi ktoś powiedział jak wyglądałem: jakbym miał na sobie barwy wojenne czy inne maskujące ;). Po obmyciujeszcze twarzy do smroda, pompka, pompowanie - i w drogę. I podobno w chwili kiedy ja wyjeżdżałem to do bazy wrócił Damian z rozwaloną tylną piastą :[ Jak pech to pech. Swoją drogą byłem zapobiegawczy - 6 izotoników w sakwach wiozłem. Miałem co dźwigać, nie? [tylko po co mi tego aż tyle???] Z bazy wyjechałem ostatecznie ok 9:10. Pierwsze 50 kilometrów "jakoś" przeleciałem. Było ciężko. Górki były momentami długie, w dodatku miałem wrażenie, że jazdę z wmordewindem więc zwalnia mnie znacząco. A w dodatku zrozumiałem, że te 1800 metrów przewyższenia na całej trasie to... bujda. W pewnym sensie. Dlaczego? Bo one nie rozkładają się na 300 kilometrów trasy - ale na niecałe 200. A jak o tym już pomyślałem, zastanowiłem się co właśnie robię - mijam ostatnie górki i wylatuję na płaskie aby za 100km wpaść na górki na ostatnie prawie 150 kilometrów - to ochota na dalszą jazdę zaczęła mi znikać... Ale nie, ja tak łatwo nie odpuszczę. "Dojadę do setki i zobaczę co dalej". No i tak zorbiłęm, ale doły mi się pojawiały dalej. Na 80 kilometrze doszło do mnie też, że bawię się w maratony a nie przepaliłem jeszcze nawet połowy tłuszczu jaki powinienem zrzucić. I stąd takie problemy chwilami na górkach mimo bardzo dobrego wytrenowania mięśni nóg i jako takiej kondycji. Na szczęście znalazłem znakomity sposób na zajęcie mózgu innymi myślami - po prostu włączałem kolejne mp3 z wokalem. Ona/on/oni śpiewali, a ja ich słuchałem i tak sobie jechałem oderwany od smutnej rzeczywistości, nie zastanawiajac się nad tym co może pójść nie tak, czy dam radę, czy zdążę na czas do mety i td itp. Dzięki temu jechało się znacznie lepiej i przyjemniej. Niestety na 95 kilometrze w końcu BÓL stał się tak duży, że nie mogłem go już dłużej ignorować. BÓL stóp, które w nowych butach SPD zaczynały się czuć coraz gorzej. Oczywiście spróbowałem poluzować zapięcia, rzepy i stawałem częściej. Ale ciągnąłem, starając się na tyle ile mogłem jechać wyłącznie na kadencji, bez siłowania się co by nie powodować kolejnych bóli. Ale i tak co kilkanaście kilometrów po prostu musiałem stanąć, zdjąć nogi z pedałów i odpocząć. Po setnym kilometrze skończyły się moje izotoniki, zaczęły izotoniki sklepowe, do tego cola i potem pepsi. W międzyczasie padł mi kabelek od słuchawek, praktycznie straciłem lewą słuchawkę, jakoś udało mi sie ją podkleić, ale i tak przerywała. Tak to jest jak się wciska kabel z dużym smartfonem do kieszeni, której wymiary na to nie za bardzo pozwalają. Potem na tyle mocno lało się z nieba żaru, że już nie myślałem o niczym, tylko aby stanąć gdzieś... I tak wjechałem do jakiejś wsi, podjechałem pod sklep, stanąłem w cieniu i opadłem na zagłówek. Gooorąąąąco. Upał taki, że się ze mnie lało. Przez kilka minut sieciałem nieruchomo póki nie ochłonąłem, totalnie odprężony. To było dobre, ale nie mogło trwać wiecznie. Wypiłem, podjadłem, ruszyłem dalej. Właśnie tam zorientowałem się pp spojrzeniu wcześniej na licznik, że wskazówka prędkości średniej cały czas pokazuje jej wzrost... I kiedy poklikałem okazało się, że mam po160 kilometrach średnią 24.61 km/h. NIeźle, jak na takie górki na początku oraz jazdę pod wiatr przez większość czasu. We wsi stałem krótko, łącznie może z 10 minut, po czym poleciałem dalej. Aż wylądowałem w Połanicy, gdzie chwilę szukałem restauracji WInnica, gdzie miałem podbić kartę kontrolną. Byłem tak zmiksowany, tak zmęczony już, że nie myślałem o tym co robią dzieciaki obok, chciałem usiąść, wypić i jechać dalej. I żeby nogi nie bolały, ale te niestety uparcie co kilkanaście kilometrów mocno dawały o sobie znać. Nie chciałem się poddawać, nie myślałem o o ewentualnym wezwaniu pomocy... Ale w Połanicy pierwszy raz wyjąłem smartfona i sprawdziłem najkrótszą drogę do Miechowa. 90 kilometrów. Sporo. A droga po trasie? Niewiele dłużej, bo ile? 150? "Nie, nie poddam się tak łatwo, jadę dalej ile się da, najwyżej dojadę nad ranem". Za Połanicą zaczęło sie górkować. W Staszowie byłem przez moment, tylko tyle aby przelecieć przez miasteczko. Im szybciej - tym lepiej bo już powoli kończył mi się czas. Była 19, a ja miałem jeszcze ponad 100 kilometrów do zrobienia i czas do 4 nad ranem. Teoretycznie do zrobienia, o ile górki by mnie nie zamęczyły, czego się trochę obawiałem. No i niestety - buty dawały coraz mocniej w kość. Ostatni przystanek zrobiłem na 181 kilometrze, tam też stwierdziłem, że temperatura jest jako taka, że teraz mogę pedałować do 200 kilometra i tam stanę jeszcze odpocząć,a przy okazji znajdę jakiś sklep na uzupełnienie płynów. Po 190 kilometrze moje stopy zaczęły mnie informować, że albo przestanę kręcić, albo będę miał dziury w stopach. Nie wierzyłem im :D Ciągnąłem dalej, wdrapywałem się na kolejne pagóreczki szukając tych więikszych gór, których jeszcze nie było. Na 196 kilometrze minęło mnie kilka samochodów a jeden z nich zjechał gdzieś w bok i kiedy dojechałem - okazało się, że to Wojtek i Damian. Damian wyszedł na ulicę, pomachał, więc zatrzymałem się. Okazało się, że oni przyjechali... po mnie. Szok. Ja co jakiś czas raportowałem Wojtkowi jak mi idzie, ale nie sądziłem że aż tak kiepsko. Wstałem z roweru aby porozmawiać, odstawiłem go na bok. I tak od słowa do słowa, idąc do smroda zacząłem czuć ten BÓL stóp. Tak jakbym chodził mając w środku kamienie podłożone pod podbicia palcy. Po prostu coś niesamowicie bolesnego. Przeszedłem raptem z 10 metrów, ale ból był taki, że po takim króciutkim dystansie miałem dosyć chodzenia. Musiałbym usiąść, odczekać, odpocząć aby ruszyć dalej. Jeszcze trochę się broniłem, że jeszcze daję radę, ale stopy mówiły mi coś innego. A starych butów oczywiście przy sobie nie miałem. Zdrowy rozsądek podpowiadał - pakuj się i jedź. Honor i duma - kręć dalej. Zalicz chociaż ten 1 brevet w końcu. I to taki! 300km! Po górkach! Miechów! Pod Krakowem! A stopy? One nie chciały chodzić, każdy krok = BÓL. Jakbym miał wsiadać i jechać dalej...
Zapakowałem się do SUVa. Wróciłem na 4 kołach do Domu Kultury, gdzie od razu wszamałem ile mogłem żurku (pyszny!) i przepakowałem rower do swojego samosmroda. Ale jeszcze wtedy, chodząc już w cywilnych butach mocno odczuwałem te godziny nabite w tych nowych narzędziach tortur zwanych butami SPD SIDI. Oczywiście to był błąd zakładać tak na świeżo, ale myślałem, że skoro 6km przejechałem w nich i nie narzekałem to będzie dobrze. Ale niestety nie było. Błąd i to mój.
Dzień po - czuję się rozwalony jeszcze. Nogi są obolałe, kolana ciutkę narzekają ale nie trzeszczą, więć źle z nimi nie jest. Podbicia palców - już jako tako. Ale mięśnie chcą odpoczywać i to czuję.
Poza tym czeka mnie zakup nowych słuchawek, bo jazda na dłuższych dystansach bez muzyki w uszach to kiepski pomysł.
I pytanie które sobie zadawałem potem jadąc samochodem i w bazie: czy gdyby nie buty - czy dałbym radę? Patrząc na przebieg trasy, który widziałem potem z okna smroda - myślę i jestem pewien, że na 99% - tak. Tylko w innych butach. Może nawet w starych.





Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!